Recenzja filmu

Wirus (1999)
John Bruno
Jamie Lee Curtis
William Baldwin

Inteligencja w oku cyklonu

Dryfujące wraki zawierają olbrzymi potencjał fabularny. Można stworzyć wiele różnych opowieści, zaczynając od opuszczonego statku, zaginionej w tajemniczych okolicznościach załogi i oczywiście
Dryfujące wraki zawierają olbrzymi potencjał fabularny. Można stworzyć wiele różnych opowieści, zaczynając od opuszczonego statku, zaginionej w tajemniczych okolicznościach załogi i oczywiście ciekawej grupy bohaterów, którzy w ten czy inny sposób odkrywają dryfującą krypę, po czym wchodzą na jej pokład. Zazwyczaj są to horrory lub coś balansującego na jego granicy. "Virus" może zostać zaliczony do tego gatunku, ale ma też elementy science fiction. "Virus" rozpoczyna rejs, na który zabiera ze sobą widza, od całkowicie zbędnej ekspozycji - już w pierwszych minutach okazuje się, że na rosyjski statek badawczy "Akademik Władysław Wołkow" ktoś ściąga z kosmosu obcą formę życia. Jest to pewien postęp, w porównaniu do typowego piratowania plików mp3. Całe zdarzenie wygląda mniej więcej tak: fala energii uderza w stację kosmiczną Mir, fabularnie wygodnym zbiegiem okoliczności dzieje się to akurat podczas przesyłania danych ze stacji na pokład "Wołkowa". Mnóstwo krzyków, strzelające bezpieczniki, wariujące komputery, snopy iskier, cięcie. Następna scena: poznajemy właściwych bohaterów filmu, czyli załogę holownika "Sea Star" - w skład której wchodzą bardziej utalentowany z Sutherlandów, mniej utalentowany z Baldwinów, podstarzała panienka z "Halloween", murzyn, Kuato z "Total Recall", Kubańczyk i Indianin - ale nie trzeba sobie wszystkimi zaprzątać głowy, gdyż i tak wiadomo, że co najmniej połowa z nich to mięso armatnie. Kolejnym, fabularnie wygodnym zbiegiem okoliczności, "Sea Star" w panującym sztormie traci holowaną barkę, czyli diabli wzięli zarobek. Uszkodzony holownik wpływa do oka cyklonu, gdzie znajduje dryfującego "Wołkowa". Na mocy prawa morskiego, jeśli na wodach międzynarodowych znajdzie się opuszczony statek, za jego doprowadzenie do portu dostaje się znaleźne - jedynym haczykiem jest to, że statek musi być rzetelnie opuszczony, żadnych rozbitków, ani ocalałych członków załogi na pokładzie. Ludziom ze "Sea Star" znaczki dolarowe stają w oczach zamiast źrenic, więc postanawiają uruchomić i ocalić dryfującego "Wołkowa" przed zatonięciem, jakie niechybnie go czeka, kiedy przesunie się oko cyklonu. Na pokładzie znajdują Pacułę, sztuk jeden, ślady walki, sztuk mnóstwo, i pozaziemską inteligencję, sztuk jeden. Pozaziemska inteligencja słusznie traktuje ludzkość jako gatunek z gruntu zły i szkodliwy, tytułowego wirusa, ale nie zamierza marnować surowców, jakimi są narządy ludzkie. Morderstwa, okaleczenia i ogólnie krwawy klimat są nieuniknione. Ponieważ inteligencja skutecznie opanowała skomputeryzowanego, zautomatyzowanego, a nawet zrobotyzowanego "Wołkowa", dość oczywistą staje się konieczność zatopienia inteligentnej krypy. W tym momencie widz może już tylko zgadywać czy Jamie Lee Curtis przetrwa w pojedynkę, czy też ktoś wraz z nią dotrwa do napisów końcowych. "Virus" jest mroczny, akcja ma miejsce w wąskich i ciemnych korytarzach, co umożliwia niezbyt dokładne pokazywanie biomechanicznych maszkar, za to daje spore pole do popisu dla wyobraźni widza, zapełniającej zbyt ciemne plamy własnymi horrorami spod znaku "gore". Obsada jest całkiem znośna, pomysł ze statkiem - widmem wzbogacony o motywy science fiction... Zatem powinien to być całkiem przyzwoity horror, może niezbyt ambitny, ale trzymający w napięciu, a przy odrobinie szczęścia zaskakujący jakimś sensownym zwrotem akcji. Niestety, powinność i rzeczywistość rozbiegły się niczym kropelki rtęci ze zbitego termometru na szklanej tafli. Film nie zaskakuje zwrotem akcji, bo takowego nie posiada - od początku do końca wiadomo, co się dzieje i można z grubsza domyślić się zakończenia. Zamiast horroru, w którym bohaterowie stopniowo zgłębiają tajemnicę, mamy przewidywalny survival horror. Aktorzy nie są beznadziejni, ale właśnie beznadziejne postacie dostali do odgrywania - bohaterowie są płascy, nudni i ciężko polubić ich na tyle, żeby kibicować im w walce z kosmiczną inteligencją. Efekty specjalne nie są nachalnie komputerowe (co dla mnie zwykle jest zaletą), niestety wypadają raczej blado. Muzyka... cóż, jest i to w zasadzie wszystko, co można o niej powiedzieć - gdyby była fatalna, można by na nią ponarzekać, gdyby była świetna, coś tam z niej zapadłoby w pamięć, a w "Virusie" jest po prostu przeciętny podkład muzyczny. Cały "Virus" jest zbyt przeciętny. W gruncie rzeczy jest filmem o duchach - nawiedzony statek-widmo, zabijający kolejno ludzi, którzy weszli na jego pokład. Jedyne, czym wyróżnia się nieco z tłumu, są cyberpaskudy polujące na bohaterów. Zwykle w opowieściach o duchach, jeśli ktoś raz zginie, już więcej się nie pojawia, natomiast tutaj wraca w postaci obrzydliwej maszyny bazującej na denacie - trochę jak startrekowy Borg, ale bardziej ociekający krwią. Chociaż, jeśli się zastanowić, w przypadku duchów śmierć również nie jest permanentna - weźmy trupy, zamieniające się w wampiry czy zjawy prześladujące swych kolegów... Ech, ciężko jest pochwalić "Virusa" za cokolwiek. Próbując znaleźć coś dobrego do powiedzenia o filmie, przypomniałem sobie to niejasne uczucie - kiedy w ciemnych korytarzach niezwykle stabilnej (nawet jak na ciszę panującą w oku cyklonu) jednostki, coś skrada się tuż poza zasięgiem wzorku bohaterów, kiedy biomechaniczne potwory niepowstrzymanie atakują, kiedy uczucie zagrożenia i beznadziejności całej sytuacji zaczyna wyciskać swe piętno na psychice zarówno bohaterów jak i widza... Ale po dogłębnej analizie, chyba po prostu miałem akurat lekki atak zgagi. "Virus" jest filmem, który bez szkody dla zdrowia i rozwoju intelektualnego można obejrzeć, ale nie jest to obraz, który przykuwa uwagę w takim stopniu, żeby nie oderwać się od niego co jakiś czas i zrobić coś pożytecznego: napisać sms z pogróżkami, wyprać obcisłe, gejowskie ubranie, zamówić pizzę z ananasem, śledziem, kukurydzą i sosem czosnkowym, obejrzeć retransmisję mszy, podpisać petycję w sprawie jakiejś inicjatywy politycznej, zaprosić nielubianego kolegę, upić go tanim piwem, pobajdurzyć o seksualnych podbojach, poczęstować nielubianego kolegę pizzą o smaku śledziowego ananasa z czosnkową kukurydzą, z satysfakcją słuchać, jak nielubiany kolega wymiotuje w ubikacji... I odkryć, że na ekranie przelatują już napisy końcowe.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Film "Virus" został nakręcony w 1998 roku. Został wtedy zmiażdżony przez krytykę amerykańską (mało... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones